Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które...
Szukaj wyników w...
Petrus

X-Men: Przeszłość, która nadejdzie (2014)

Brak odpowiedzi w tym temacie

Rekomendowane odpowiedzi

7604711.3.jpg

 

Uwaga! Bryan Singer liczy, że wywoła u was sklerozę. "Przeszłość, która nadejdzie" to film, który aktywnie generuje dziury w pamięci. Oglądacie na własną odpowiedzialność. Singer poszedł bowiem śladem "Star Treka" J.J. Abramsa i wykorzystał fabularny motyw podróży w czasie do zainscenizowania nowego początku dla zbyt obciążonej własną historią serii. Opowieść o zmienianiu przeszłości służy reżyserowi do pozbycia się złego smaku po niekoniecznie udanych poprzednich częściach. Singer usiłuje przede wszystkim wywietrzyć smród, jaki pozostawił po sobie niejaki pan Ratner. Stawka jest więc wysoka: walka toczy się nie tylko o losy rasy mutantów, ale i o przyszłość wartej miliony dolarów franczyzy. Sequel, prequel, reboot? Trzy razy tak. 
 

480391_1.3.jpg

Wielkim sukcesem reżysera oraz scenarzysty Simona Kinberga jest już niewątpliwie sam fakt, że ich konstrukcja nie zapada się pod własnym ciężarem. A filmowcy wykonują tu prawdziwy slalom: łączą płaszczyzny czasowe, mieszają obsady, kasują wydarzenia z poprzednich części, łatają fabularne dziury i – nieuchronnie – produkują zapewne kilka nowych. Kanwą historii jest klasyczny komiks Chrisa Claremonta i Johna Byrne'a. Niedaleka przyszłość nie wygląda tu dla mutantów zbyt kolorowo. X-Men, zdziesiątkowani przez tropiących ich mechanicznych Strażników, podejmują desperacką próbę zmiany biegu historii. Charles Xavier (Patrick Stewart) i Magneto (Ian McKellen) wysyłają w przeszłość Wolverine'a (Hugh Jackman), który ma za zadanie przekonać tychże Xaviera i Magneto (tym razem o twarzach Jamesa McAvoya i Michaela Fassbendera), by podjęli odpowiednie kroki w celu zabezpieczenia własnej przyszłości. 

Podróż w czasie jako zabieg fabularny to zazwyczaj proszenie się o kłopoty. Kinberg na szczęście dość gładko sprzedaje nam logistyczne meandry wyprawy Wolverine'a. Fakt: kiedy wprowadza on kolejne zastrzeżenia i warunki procesu cofania się w czasie (Wolverine nie powinien się… denerwować?), widać, że przemawia przez niego nadgorliwość autora, który za radą scenariopisarskiego podręcznika na ślepo "generuje konflikty". Ale to szczegół. Większym problemem jest raczej monstrualny przyrost fabuły. Kilogramy ekspozycji i komplikacji przyćmiewają postacie do tego stopnia, że filmowi brakuje nie tylko wyraźnego czarnego charakteru (Peter Dinklage jako Bolivar Trask nie ma za dużo do roboty), ale i pełnowartościowych protagonistów (najbliżej jest McAvoy). 
 

453111_1.3.jpg

Nakłada się na to jeszcze czynnik sprzecznych priorytetów. Singer i Kinberg próbują tu przecież dokonać niemożliwego: odwołać się do własnej przeszłości, wymazać jej część i zarazem opowiedzieć nową, samodzielną historię. O ile pierwsze dwie misje się z grubsza udają, o tyle trzecia niekoniecznie. Mimo zaciekłej walki o selektywność widzowskiej pamięci, twórcy wciąż aktywnie spieniężają dług zaciągnięty poprzednimi częściami. "Przeszłość, która nadejdzie" broni się więc jako kolejna część kinowego serialu; jako samodzielny obraz – już nie. Za dużo tu nostalgii, za mało budowania postaci. Choć kolejne fabularne klocki są odpowiednio objaśniane, motywacje bohaterów i fundamenty konfliktów mogą pozostać nieczytelne dla nowych widzów. Ale to efekt uboczny samego materiału źródłowego. Komiksy o X-Men – chyba najbardziej spośród wszystkich marvelowskich serii – mają bowiem wybitnie serialową, soapoperową wręcz naturę (i nie jest to zarzut). To niekończąca się wiązanka romansów każdego z każdym, pojawiających się znienacka klonów, odnajdywanych po latach sióstr i braci oraz alternatywnych rzeczywistości.
 
Mimo wszystko ogląda się to pierwszorzędnie. Singer trzyma narrację w ryzach, umiejętnie prowadzi wątki równoległe, przykuwa nas do foteli. Idąc tropem Matthew Vaughna spuszcza też nieco (choć, niestety, nie całkowicie) z nadętego tonu, jaki bywał kulą u nogi kinowych przygód X-Men. Immanentna kiczowatość obdarzonych mocami mutantów często bowiem gryzła się z kaznodziejskim tonem narracji o potrzebie tolerancji. Singerowi miejscami jest tu jednak bliżej do bezpretensjonalnego trybu opowiadania, jaki znamy z produkcji studia Marvel. Najlepszą – łączącą widowiskowość z humorem – sekwencją w całym filmie jest popis umiejętności superszybkiego Quicksilvera (Evan Peters). Więcej takich X-Men prosimy.
 

453115_1.3.jpg


Ale tajemnica sukcesu Singera nie wynika ostatecznie z rzemiosła twórcy kinowego widowiska. Komputerowe efekty nie mają tu ponadczasowej wartości; film szybko się zestarzeje pod kątem wizualnym. Całość dźwigają więc na swoich barkach aktorzy. Widać to było zresztą już w scenie po napisach "Wolverine'a", która – dzięki gościnnemu udziałowi Stewarta i McKellena – przebijała główne danie, choć była zaledwie deserem. Tych dwóch panów jest tu co prawda jak na lekarstwo, ale ten niedostatek wielokrotnie kompensują ich "dublerzy": McAvoy i Fassbender. Wobec niedostatku scenariuszowej głębi zmuszeni są oni co prawda do grania charyzmą, prezencją, w ostateczności – urodą. Ale to wystarczy. Singer celebruje w zbliżeniach twarze gwiazdorów, komponuje z nimi prawdziwie "ikoniczne" kadry (Magneto odzyskujący swój hełm w dostojnym zwolnionym tempie) – pokazuje, że są "więksi niż życie", tropiąc zarazem ślady ich człowieczeństwa. Chociażby dla tej pary brytyjskich aktorów warto "Przeszłość, która nadejdzie" obejrzeć. To miłe: faktorem X okazuje się ostatecznie czynnik ludzki.

 

 

 

Recenzja by http://www.filmweb.pl

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.

  • Przeglądający   0 użytkowników

    Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×